logo

Cieszę się, że trafiłeś na moją stronę Bóg w wielkim mieście.
Jest to przestrzeń pełna pokoju i światła.

Odetchnij więc głęboko, uspokój zagonione myśli, spójrz w niebo, uśmiechnij się…
Usiądź wygodnie, zaparz sobie ulubioną herbatę i śmiało się rozgość.

BÓG, KTÓRY SIĘ TROSZCZY 0
BÓG, KTÓRY SIĘ TROSZCZY

Z Anią Karwan, piosenkarką i mamą Oliwii, spotykamy się w kafejce na dachu Galerii Młociny, niedaleko jej ukochanego Żoliborza, w momencie kiedy jej kariera nabrała niezwykłego tempa. Cieszę się więc, że pomiędzy kolejnymi nagraniami, koncertami i wyjazdami udało jej się znaleźć czas na niespieszną kawę ze mną. Przychodzi na spotkanie w modnych, kobiecych szortach, od wejścia skupiając na sobie oczy wszystkich seksapilem i piękną figurą. Myślę, że wygląda jak ktoś, kto umie przykuć uwagę, jakby dopiero co zeszła ze sceny. To dziewczyna, obok której trudno przejść obojętnie.

KASIA: Aniu, czym jest dla ciebie kobiecość?

ANIA: Kiedyś kobiecość oznaczała dla mnie co innego, niż oznacza dziś. Moje postrzeganie kobiecości i siebie jako kobiety bardzo ewoluowało w czasie ostatnich lat, przeszłam długą drogę, żeby tak się stało. Kobiecość kojarzyła mi się z cierpieniem i zniewoleniem.

To mnie zaskoczyłaś. Skąd taki obraz?

Dorastałam w trudnych okolicznościach. Obserwowałam moją mamę jako osobę uwikłaną w cierpienie. Zawsze widziałam ją zmęczoną i ratującą nas, więc kobiecość kojarzyła mi się z niewolnictwem. Taki obraz wyniosłam z domu. I ten obraz przez wiele lat usiłowałam przemienić. Ale żeby mogło do tego dojść, musiałam, jak się okazało, doświadczyć podobnych krzywd na własnej skórze.

Doświadczyłaś przemocy w dzieciństwie?

Tak. Mój świętej pamięci tata był osobą uzależnioną od alkoholu. Dzisiaj wiem, że to był biedny człowiek, któremu po trzydziestu czterech latach życia współczuję, i kiedy się za niego modlę, zawsze mówię: „Bądź już spokojny, bo wybaczyłam ci wszystko to, co się stało. Wiem, że byłeś nieświadomy i chory”. Będę bronić swojego taty, bo pochodził z nieszczęśliwego domu, w którym prędko zabrakło kochającej mamy. On po prostu nigdy nie dostał miłości. A umiemy kochać tak, jak zostaliśmy tego nauczeni w domu.

Jaki był twój dom rodzinny?

Mój dom, podobnie jak wiele innych domów w okolicy, był trudnym domem. Moja mama jest bardzo ciepłą, kochaną i silną osobą. Starała się robić wszystko, żeby mimo choroby ojca żyło nam się w miarę normalnie i bezpiecznie. Niestety chociaż bardzo się starała, to nie zawsze się udawało. Awantury, przemoc, wyzwiska i wieczny strach o to, co będzie za chwilę, towarzyszyły nam bez przerwy. Ona w tym wszystkim została ciepłą, dobrą i kochającą osobą, taką kurą domową, która uważa, że to nie jest obraźliwe. Sama mówi o sobie, że uwielbia być garkotłukiem – ja mam to po niej. Miała trudne zadanie – stworzenie ogniska rodzinnego z człowiekiem, który jest niestabilny emocjonalnie, chory i nigdy nie wiadomo, co mu przyjdzie do głowy. To tak jak siedzieć codziennie na bombie zegarowej albo na wulkanie, który może w każdym momencie wybuchnąć. Zrozumiałam to po latach. Wtedy myślałam, że tak po prostu wygląda życie…

Pochodzę spod Ukrainy, dokładnie z Łaszczowa. I to dla mnie wtedy był wstyd, że jestem z tak małej miejscowości. Dzisiaj czuję się przez to wyróżniona, bo moja branża jest napompowana wyidealizowanym obrazem życia w mieście. A ja się szczycę tym, że pochodzę z tak małego miasta. Problemem mniejszych miejscowości jest to, że panuje ciche przyzwolenie na przemoc, które obowiązywało też w moim domu – kat i ofiara. Może teraz się to trochę zmienia. Powstają różne kampanie. Zostałam nawet ambasadorką jednej z nich, żeby przełamać tabu i pomagać kobietom, które przeszły to, co ja. Powiedzieć im, że skoro ja z tego wyszłam i dziś w zdrowy sposób patrzę na siebie i otoczenie, to i one mogą to zrobić. Naprawdę wiem, o czym mówię, więc czuje się w obowiązku uświadamiać to innym kobietom. Może to uratuje kogoś, kto – tak jak ja kiedyś – tkwi we wstydzie, strachu, w zniewoleniu.

Nawet sobie nie wyobrażam, jak takie życie w ciągłym lęku może na człowieka wpływać…

Ofiary przemocy są zwykle tak połamane, przepełnione strachem, wstydem i poczuciem winy, że same w dorosłym życiu nie potrafią zbudować trwałych związków. Wchodzą w toksyczne relacje tylko z tymi, którzy je ranią. Tak wygląda życie w lęku. Co ciekawe, w wieku trzydziestu kilku lat zrozumiałam, że tak naprawdę wszystkie sukcesy, które mam na swoim koncie, były wynikiem tamtej waleczności, której nauczyłam się jeszcze jako dziecko. Dwadzieścia ostatnich lat mojego życia to walka o siebie. Czasami jeszcze nie wierzę, że udało mi się dojść do takiego momentu, kiedy mam swoją płytę, swoich fanów i karierę. Stać mnie na to, żeby wychować dziecko i utrzymać siebie, i nie muszę się martwić, czy dam radę zabezpieczyć przyszłość swoją i córki. Jest to dla mnie największe spełnienie. Ta motywacja dziecka, które zawsze było na polu bitwy, doprowadziła mnie do wielkich sukcesów, ale spowodowała złamanie psychiki. Jako dziewczynka nie miałam okazji obserwować piękna kobiecości. Nie potrafiłam też okazywać miłości, bo nie widziałam jej w domu rodzinnym, między moimi rodzicami.

Bo nie chciałaś powtórzyć historii twojej mamy?

Tak, nie chciałam być w takiej sytuacji jak ona. Podziwiam moją mamę i zawsze chciałam być waleczna jak ona, z każdego kryzysu wychodząca obronną ręką. I taka naprawdę jestem. Ale kobiecość w jej wydaniu obserwowałam poszarpaną i biedną. A przecież kobiecość jest naszym największym atutem. Jesteśmy boginiami. Jesteśmy niezłomne, silne, piękne, umiłowane.

Dzisiaj kobiecość postrzegam jako siłę. Jest to też dla mnie delikatność i zmysłowość. Sama jestem zmysłową kobietą – czułą szczególnie na zapach i smak – ale stałam się taka dopiero, kiedy zrozumiałam, że jestem piękna sama w sobie, taka, jaka jestem. Przez wiele lat dorastałam, dojrzewałam i żyłam w przeświadczeniu, że jestem bezwartościowym człowiekiem, przez to, jak moja psychika została zniszczona w dzieciństwie. Sądziłam, że nie jestem nic warta, że nie zasługuję na miłość. Rany na ciele się zagoiły, ale te na duszy były żywe jeszcze przez wiele lat.

Otwarcie mówisz, że przez to wszystko, co się wydarzyło w dzieciństwie, miałaś nawet taki etap, kiedy chorowałaś na depresję.

 Tak. To było dwanaście lat chorowania, połączonego ze stanami lękowymi. I tak naprawdę nie wiem, co jest gorsze w pewnym momencie. Czy depresja, która odbiera ci chęć do życia, czy stany lękowe, które powodują, że boisz się, że za chwilę umrzesz. Bo każdy stan lękowy zaczyna się tak samo i tak samo kończy. Jesteś przekonana o tym, że umierasz. I o ile według nauki typowy stan lękowy trwa około sześciu minut, o tyle moje najdłuższe stany lękowe trwały po osiem godzin…

(…)

Jak udało ci się przetrwać najtrudniejsze momenty?

Bardzo szybko zaczęłam pracować. Pomagałam też w pracy mojej mamie. Zaczęłam także dawać pierwsze koncerty.

Gdzie były te pierwsze występy?

W jakichś małych klubikach, w galeriach handlowych. Wszędzie, gdzie można było zarobić. W ciągu dnia pracowałam jako kelnerka, wieczorem koncertowałam. I jeszcze w tym wszystkim chodziłam do liceum, więc to naprawdę był hardcore. Wszystko, żeby się utrzymać, pomóc mamie i siostrze, mieć szansę na lepsze życie, zawalczyć o nią… Pamiętam, ile po drodze było przygód!

(…)

A czego cię nauczył ten etap właśnie? Praca dzień i noc, kiedy trudno było związać koniec z końcem?

Że co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. I o ile przez wiele lat byłam fanką tego stwierdzenia, o tyle w pewnym momencie się zbuntowałam.

Powiedziałam: „No na miłość Boga! Ile jeszcze? I co? Do czego ma mnie to doprowadzić?”. Ten mój bunt wywołało też uświadomienie sobie, że wszystkie problemy traktuję, jakby ktoś chciał mnie zniszczyć. Kiedy tak na nie patrzyłam, było ich coraz więcej.

Taka samospełniająca się przepowiednia?

Tak. Coś w tym stylu. Złe nastawienie. A jak wywróciłam do góry nogami swój sposób patrzenia na świat i powiedziałam: „Zaraz, a może to są wskazówki?! Trochę bolą, ale może to jednak są wskazówki” – to od pierwszego razu, kiedy poczułam nie frustrację, nie żal, tylko wdzięczność, zaczęły się dziać cuda. I kiedy słyszę, jak mi ktoś mówi: „nie wierz w cuda”, to nie próbuję nikogo przekonać na siłę. Ale zawsze mówię dwie rzeczy: marzenia są po to, żeby je spełniać, a cuda są po to, żeby ich doświadczać. One naprawdę się dzieją.

Ładnie powiedziane. Tylko jak w to naprawdę uwierzyć, kiedy dookoła dramat za dramatem i wiatr w oczy? Jak tobie się to udało?

Nie wyobrażam sobie życia bez takiej postawy i wiary. Przez całe życie byłam wierząca. W dzieciństwie powiedziałam, że czuję się dotknięta palcem Bożym. Na wsi powiedzieć coś takiego to niemal zbrodnia. Wiesz, moi rodzice nie mieli ślubu, więc ja byłam bękartem na wsi. Kiedy ludzie widzieli, że chodzę do kościoła i się modlę, pukali się w czoło. A ja chodziłam się szczerze modlić. Jak klękałam, to klękałam. Jak odmawiałam Różaniec, odmawiałam prawdziwie.

A nie miałaś jako dziecko pretensji do Boga o te wszystkie trudne rzeczy, które się działy w waszej rodzinie?

A wiesz, że nie? Nie wiem, jak to się stało. Zawsze mówiłam: „Panie Boże, proszę Cię, uratuj moją mamę i daj jej zdrowie i siłę”. Bo ja przejęłam odpowiedzialność za rodzinę, czyli przeżyłam stan omnipotencji dziecięcej. Pomimo wszystko moja mama jest największą bohaterką życia. Ona przeszła absolutną tragedię. Przemoc, dwie operacje serca… A dzisiaj jest sześćdziesięciopięcioletnią babcią, szczęśliwą, spełnioną. Ma nas, ma wnuki, pomaga nam, jest bardzo witalna. Kiedy mnie pyta: „Boże, skąd w tobie tyle wiary?”. Odpowiadam jej: „Dzięki tobie tak naprawdę. Dzięki temu, że Pan Bóg mnie wysłuchiwał. Kiedy prosiłam Go o zdrowie dla ciebie, On ci je dawał”. Bo ja naprawdę, Kasiu, wierzyłam i widziałam, że modlitwa jest największą siłą. Sama wiesz, że modlitwa ma największą moc wtedy, kiedy człowiek najbardziej się boi, a mimo wszystko ufa i modli się dalej.

(…)

Myślę, że kiedy najbardziej się oddawałam w ręce Pana Boga, mógł więcej zdziałać. Nigdy nie straciłam wiary. To jest wspaniałe. Miałam moment, że się zbuntowałam i przestałam chodzić do kościoła, bo stwierdziłam, że się tam nie dogadam. Nie lubię ciemności, nie lubię zimna i nie lubię, jak mnie ktoś straszy.

(…)

Te wszystkie nagrody, które dostajesz, i sympatia fanów świadczą o tym, że pięknie to robisz.

Dziękuję. Ja po prostu wiem, że mnie Pan Bóg do tego wyznaczył. Nie chciałabym sobie przypisywać mocy boskiej, bo jej nie mam. Nikt z nas jej nie ma. Ale mam świadomość, że dostałam od Pana Boga dar w postaci talentu. Jestem zobligowana do pielęgnowania go. Czasem ciężko było mi się pogodzić z tym, że nie każdy dostaje w swoim życiu taki talent i nie każdy ma tyle szczęścia, co ja.

(…)

I słynne dwadzieścia złotych – to też jest dobra historia, aż mi się łzy cisną. Jak zamieszkałam z Oliwką w bardzo przyzwoitym miejscu, w którym zresztą mieszkam do tej pory, i to była nasza pierwsza noc po rozpadzie naszej rodziny… Spłaciłam wszystkie długi jednego dnia. Powinnam być szczęśliwa, że nic już nade mną nie wisi, tylko że zostałam z niczym w wynajętym mieszkaniu. Wiedziałam, że za trzydzieści dni muszę za nie zapłacić. Moja córka powiedziała: „Mamo, chodźmy na lody”. A mnie już na te lody nie było stać. Mam koncerty za kilka dni – myślę sobie – to za- robię, ale co teraz? Pamiętam, jak zapytałam moją mamę, mając piętnaście lat, czy kupi mi bluzkę, ona powiedziała: „Ania, ona kosztuje dwadzieścia złotych, ja nie mogę ci jej kupić”. I ja moją mamę znienawidziłam na ten jeden dzień. Pomyślałam sobie: „Boże, Oliwka jest za mała, żeby zrozumieć, że to nie jest ani jej wina, ani jej zasługa, ani moja wina i zasługa, że ja tego nie mam. Natomiast wiem, że ma prawo pojawić się w niej uczucie nienawiści, takiej dziecięcej, że ja jej nie chcę dać tych lodów”.

I co zrobiłaś?

Wyszłam na dwór i powiedziałam: „Dobrze, pójdziemy na lody”. I przez całą drogę myślałam o tym, co zrobię, żeby jej te lody kupić. Byłam gotowa pójść i powiedzieć pani, że po prostu ona ma dostać te lody, zapłacę następnego dnia. Mogę zostawić dowód osobisty, nie wiem, mogę jej zostawić telefon wart więcej. I nagle znalazłam pod nogami dwadzieścia złotych. I wszystko wydałam na lody. Następnego dnia dostałam przelew. Przelew z kompozycji, o której nie pamiętałam, że ją napisałam. Dostałam… to nie było kilkanaście tysięcy, to było jakieś kilka tysięcy. Żyłam z tego i żyłam. I wiedziałam wtedy, że mam wielkie szczęście. I że On się nami opiekuje: Bóg Ojciec. My dziś jesteśmy uczeni – i dobrze – by nie oczekiwać dowodów istnienia Boga. Bo prawdziwie wierzyć to znaczy nie oczekiwać dowodów. Ale ja je dostaję nieustannie. Ja je mogę rozdawać.

Czym jest wiara dla ciebie dziś?

Siłą, ostoją, poczuciem bezpieczeństwa. Ja sobie z Pana Boga zrobiłam przyjaciela. Nawet moja terapeutka powiedziała: „Nie ma pani ojca na ziemi, a ma pani Ojca w Bogu”. Ona jest niezwykle mądrą kobietą – ma siedemdziesiąt trzy lata, była dziennikarka, filozof, psycholog, terapeutka – połączyła w swoim życiu wiarę w Boga z terapią. Wiesz, jak mi to wspaniale wypełniło ten brak? Matko jedyna! Miałam taki moment, że jak na głos powiedziałam „Tato” do Pana Boga, to zaczęłam płakać. Pomyślałam sobie: „Boże! Czyli Ty taką rolę odgrywasz w moim życiu. Jesteś moim przyjacielem. Nie muszę mówić: »Panie Boże, Ojcze nasz«, mogę mówić »mój Tato. Mój Tato«. Wiem, że wszystkie dzieci kochasz, ale na tę sekundę, kiedy ja z Tobą rozmawiam, jesteś tylko mój”. I zrobiłam sobie z Niego opiekuna.

A w dodatku przypadkiem pojechałam do Buku położonego trzydzieści kilometrów od Poznania zagrać event, na który w ogóle nie chciałam jechać. Moja menedżerka powiedziała: „Ania, proszę. Zróbmy to. Tam są dobrzy ludzie”. Zgodziłam się: „To jadę tam tylko dlatego, że tam są dobrzy ludzie”. I poznałam asystenta burmistrza, który spojrzał na mnie i powiedział: „Ty chyba jesteś wierząca”. A ja, wiesz, stałam w wydekoltowanej sukience, bo śpiewałam na gali boksu. Popatrzyłam na niego i powiedziałam: „Po tej sukience nie mogłeś tego rozpoznać”. A on na to: „Oglądam twoje instastories i widzę, że tam jest Bóg”. Dziwię się: „No dobrze, ale dlaczego ty akurat o tym?”. On wyjaśnia: „Właśnie zostałem przez Matkę Boską Literacką, naszą Bukowską, uzdrowiony ze stwardnienia rozsianego”. No i już wiedziałam, dlaczego się tam znalazłam. Wyobraź sobie, że jest parafia Matki Boskiej Literackiej w Buku, w której odbywa się raz na jakiś czas odsłonięcie świętego obrazu. Z fanfarami, z muzyką, z całym obrzędem. I ten asystent burmistrza zapytał mnie, czy nie chciałabym za godzinę tam pojechać. Specjalnie otworzył mi parafię.

Co za piękna historia…

Pojechałam. Założyłam marynarkę mojej menedżerki, bo naprawdę byłam w takiej kusej sukieneczce, że po prostu wstyd byłoby do kościoła wejść. Specjalnie dla nas zorganizowano odsłonięcie obrazu Matki Boskiej. W miarę jak ten obraz zaczął się wyłaniać, po prostu upadłam na kolana. Z wdzięczności, z szacunku. Nagle zrozumiałam, że Matka Boska jest wypełnieniem tego, czego nie zaznałam w dzieciństwie. W tamtej chwili stałam się jeszcze silniejsza, również dla mojej mamy. Ona często powtarza: „Córcia, gdyby nie ty, nigdy bym nie miała w sobie wiary. Ty mi jedyna dajesz wiarę w to, że Pan Bóg istnieje”. Bardzo się z tego cieszę, bo czuję powołanie, żeby w ten sposób kogoś móc sprowadzić na Bożą ścieżkę. A wizerunek Matki Boskiej Bukowskiej towarzyszy mi od tego czasu zawsze. Zawsze mam go przy sobie. Noszę też przy sobie mój ukochany obrazek Pana Jezusa Miłosiernego.

„Jezu, ufam Tobie”.

Tak, nie rozstaję się z nim. To jest już któryś z rzędu, wiadomo. Ale on mi się kojarzy z moją Komunią Świętą.

Jak wygląda twoja modlitwa?

Przede wszystkim rozmawiam tak, jak potrafię, z Panem Bogiem. Nie umiem wielu modlitw wyrecytować.

 

 Wybaczyłaś swojemu tacie całą przeszłość?

Tak. Długo szukałam odpowiedzi, co to znaczy wybaczyć. Bo nie chodzi przecież o to, że stajesz przed kimś i mówisz: „Wiesz co, to ja już się na ciebie nie złoszczę, wybaczam ci”. To w ogóle nie jest to! Zrozumiałam, że wybaczenie to odpuszczenie tego, co czułaś w trakcie krzywdy. I w momencie, w którym się od tego odklejasz, dajesz wolność sobie i tej osobie, która wyrządziła zło. Ja to tak rozumiem.

Czyli odpuszczenie też sobie.

Odpuszczanie sobie cierpienia spowodowanego krzywdą. Kiedy poczułam współczucie, wreszcie mogłam naprawdę wybaczyć. Bardzo długo nie rozumiałam, dlaczego – chociaż wydawało mi się, że dawno moje- mu tacie przebaczyłam – w chwilach kryzysu płakałam i coś we mnie krzyczało: „Dlaczego mi to zrobiłeś?!”. Teraz już nie pytam, dlaczego on mi to zrobił, bo to zrozumiałam. Był biednym człowiekiem i dzisiaj mówię: „Kocham cię, tato, bardzo ci współczuję, że nie miałeś szansy poczuć tego, co ja”. Potem następuje ulga i ogarnia mnie błogostan, którego nie jestem w stanie ci opisać. To jest takie uczucie wibrowania w środku, kiedy odczuwasz radość z istnienia i radość z tego, że możesz przytulić drugiego człowieka. Nie ma w tej chwili w moim życiu osoby, nawet pośród tych, które mnie skrzywdziły, której nie podałabym ręki.

Fot. Tola Piotrowska, tolala.pl

Całość wywiadu w książce „Kobieta w wielkim mieście”.

Komentarze do wpisu (0)

Chmura tagów
do góry
Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl