Z Martą Kosakowską czyli Mariką umówiłam się w kawiarni w centrum Warszawy, w jej ulubionej okolicy. Pierwsze co rzuca mi się w oczy, to że ona inaczej wygląda. Nie chodzi nawet o to, że zamiast swoich warkoczyków ma miękkie fale, że jest ubrana na biało, że jest kobieca i piękniejsza, niż kiedykolwiek. Bardziej uderza mnie jakieś światło, które od niej bije. To jest coś w oczach. Coś, co zmienia całą twarz. Sprawia, że całe pomieszczenie wypełnia się jakimś ciepłem i spokojem. Barman robi nam niespodziankę i włącza płytę Mariki, tej dawnej Mariki, z warkoczykami. Nowa płyta, która pojawi się za kilka dni nazywa się „Marta Kosakowska” i to nie jest bez znaczenia, bo przede mną siedzi inna kobieta. Jak mówi – po prostu Marta. Tylko i aż.
KASIA: Kiedy kobieta zmienia fryzurę, to z reguły chodzi o coś więcej niż tylko o włosy. U Ciebie na pierwszy rzut oka widać, że promieniejesz. Ubierasz się ostatnio tylko na biało. Skąd taka zmiana?
MARTA: (śmiech) Tak to z nami dziewczynami jest. Radykalne zmiany w warstwie emocjonalno-duchowej zazwyczaj znajdują potwierdzenie we fryzurze. To jest widoczny efekt zmian duchowych we mnie. Jestem w trakcie burzliwych przemian. Czuję jak to wszystko we mnie aż bulgocze pod powierzchnią.
KASIA: To muszą być dobre zmiany, skoro tak wyładniałaś.
MARTA: Są dobre, bo można powiedzieć, że odkryłam na nowo Boga. Mówię to świadomie, mimo że pochodzę z wierzącej rodziny katolickiej. Zostałam wychowana w wierze i powinności wobec Kościoła, ale jako dziecko i przez większość dorosłego życia miałam wizję Boga jako odległego Pana, Sędziego, który „za dobre wynagradza, a za złe karze”. Takie nastawienie nie buduje relacji, bliskości. Powoduje raczej, że czujesz, że coś Jemu jesteś winna, że jak nie odmówisz modlitwy, to On się gniewa i w ogóle, że On tych modlitw potrzebuje. Nagła wiadomość, która doprowadziła do mojego nawrócenia, mimo że cały czas niby byłam w Kościele i nie powinnam teoretycznie mówić o nawróceniu, to była informacja, że to wcale tak nie jest, że Bóg nie jest sędzią, ale jest naprawdę blisko. Uderzył mnie fakt, że to nie jest żaden srogi sędzia i nie chodzi mu wcale o to, żebym była Jego sługą. Pozbycie się tego błędnego założenia otworzyło mnie najpierw na relację przyjacielską z Bogiem, a później na dziecięco – rodzicielską, taką jaka jest między dzieckiem a troskliwym tatą.
KASIA: Jak się buduje relację z Bogiem na codzień? Jak Ty to robisz?
MARTA: Przede wszystkim daję sobie przyzwolenie na to, że to jest proces i to być może taki, który będzie trwał do końca życia. Słucham sporo konferencji na ten temat. Ostatnio uderzyła mnie myśl zawarta w jednej z owych konferencji, jak istotna do zbudowania więzi z Bogiem jest relacja z ojcem, tzn. tym ziemskim ojcem, naszym tatą po prostu. Relacja z tatą ma wpływ na wszystkie wybory życiowe, np. wybór męża i wszystkie nasze relacje. Ja mam z tym problem, bo mój tata nosi piętno fali emigracji lat 80-tych. Wyjechał za chlebem do Stanów Zjednoczonych. Wziął odpowiedzialność finansową za rodzinę, ale nie było go 15 lat. Przyjeżdżał tylko na krótkie wizyty, więc moja relacja z tatą, podobnie jak ta dziecięca relacja z Bogiem, opierała się na szacunku do kogoś, kogo się rzadko widuje, kogoś kogo się powinno kochać, ale trudno to zrobić, jeśli nie jesteście blisko, jeśli się nie znacie, nie zmagacie razem z codziennymi sprawami. Ja czułam, że powinnam tatę kochać, chcę go kochać, ale go kompletnie nie znam. Dopiero teraz zaczynam mojego ojca poznawać i to ma znaczenie też dla mojego rozwoju duchowego. Mojego tatę staram się poznać i zrozumieć i tak samo staram się dowiedzieć, jakim Bogiem jest.
KASIA: Jak wyglądał ten moment, kiedy doświadczyłaś istnienia Boga?
MARTA: Ja przez kilka lat żyłam z myślą, że oczywiście jest świat zwierząt, roślin i cały nieogarniony kosmos złożony z układów gorących bądź lodowatych planet, ale że generalnie my – ludzie, jesteśmy tu sami. Lektura różnych książek utwierdzała mnie w tym przekonaniu. Myślałam że ludzie wymyślili sobie Boga, żeby nie zwariować i uporządkować swoje życie. Nadać sens śmiertelności i cierpieniu. Ale po pewnym czasie mimo sukcesów zawodowych narastał jednak we mnie niepokój, trudno mi było zagłuszyć pytanie o sens, o coś więcej, co nadaje jakikolwiek znaczenie naszej pracy, pragnieniom, życiu. Doszłam do wniosku, że wszyscy ludzie żyją tak samo: rodzimy się, uczymy i rozwijamy, jesteśmy w końcu niby samodzielni i nagle, kiedy chcemy wierzyć, że o czymś decydujemy, okazuje się, że jesteśmy bezsilni. Że rozpaczliwie usiłujemy zdobyć kontrolę nad swoim życiem, sobą, nad innymi ludźmi. A w rzeczywistości wszystko się spod niej wymyka. To nie my decydujemy czy przeżyjemy kolejny dzień, godzinę, kwadrans!
KASIA: W którym momencie poczułaś się bezsilna wobec swojego życia?
MARTA: Takim momentem porażki był dla mnie rozwód. Relacja, w którą bardzo wierzyłam i inwestowałam całą siłę i co do której miałam poczucie, że wszystko jest „zabezpieczone”przez sakrament małżeństwa – rozpadła się. To było ogromne rozczarowanie. Rozgniewałam się na Boga i na Kościół. Wpojono mi zasady, które nie zadziałały, chociaż ich przestrzegałam. Wtedy w gniewie zamknęłam serce i się okopałam. Pomyślałam sobie, że religia to wymysł i Boga albo nie ma, albo się mną nie interesuje. Ale mimo gniewu nie umiałam tak żyć bez jakiegoś sensu tłumaczącego co ja tu w ogóle robię i po co to robię i wreszcie zawyłam o pomoc…
KASIA: Co się musiało wydarzyć, że nazywasz to wyciem? Jak wyglądała ta chwila?
MARTA: Tego wieczoru wróciłam do hotelu po dużej gali muzycznej, którą prowadziłam. To była impreza masowa. Fala ludzi blokowała trasę z garderób na parking. Długo i natarczywie żądano zdjęć i autografów, kiedy podziękowałam i poprosiłam żeby pozwolono mi dojść do samochodu i iść już spać, ktoś mnie złapał za rękę, ktoś szarpnął z pretensją, że przecież to tylko zdjęcie. Kiedy po godzinie jakoś udało mi się wylądować w pokoju hotelowym, w łóżku, ciągle czułam zdenerwowanie, to szarpanie za ręce i ubrania. Pamiętam, że leżałam w łóżku, mocno biło mi serce, w głowie dzwoniły poirytowane głosy ludzi, którzy chcieli zdjęcie z panią z telewizji, gonitwa myśli, trudność ze złapaniem oddechu. Coś w rodzaju ataku paniki. Poczułam, że jestem w pułapce i nie mogę uciec od tego lęku, od kotłujących się jak rój os w mojej głowie myśli, ze to mój mózg funduje mi torturę a ja nie mogę wyjść z siebie. Trudno mi teraz o tym wszystkim mówić, bo ja bardzo kocham życie, ale w tamtym momencie pojawiła się tylko jedna myśl: „skończyć to cierpienie”wziąć rozbieg i wyskoczyć przez okno. To było przerażające. Wystraszyłam się tych myśli. Zaczęłam płakać.
KASIA: Co Cię powstrzymało?
MARTA: Uratowało mnie „Ojcze nasz”. Automatycznie zaczęłam wołać do Niego słowami tej modlitwy w nadziei, że On, jeśli JEST, mnie usłyszy. I usłyszał. Moje ostatnie wspomnienie tej nocy to prawie wykrzykiwane słowa modlitw „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Mario”odmawianych w kółko żeby zagłuszyć zamęt w głowie i kołatanie serca. Następne, co pamiętam, to moment, w którym otwieram oczy, jest już dzień, a ja przeżyłam najgorszą noc w życiu. Noc, w czasie której zakwestionowałam swoje życie! Myślę, że to był mój mały wielki cud. I prezent od mamy, babci, dziadka… Wszystkich, którzy się za mnie modlili i którzy mnie tych modlitw nauczyli. Wyposażyli mnie tym samym w furtkę awaryjną, szybki skrót, koło bezpieczeństwa, żeby przeżyć tę noc. Modlitwa uratowała mi życie. Rano podziękowałam na kolanach za to, że przeżyłam. Wtedy przyszło nawrócenie i zrozumienie dla tych wszystkich ludzi, którzy popełniają samobójstwo. Zawsze trochę nimi gardziłam. Nie mogłam zrozumieć, jak można targnąć się na własne życie. Dziś rozumiem te osoby. W życiu przytrafiają się czarne noce i ratunkiem może być tylko Ktoś, kto jest Źródłem Życia. My je tylko dostajemy w dzierżawę. I taka czarna noc może nas przygiąć do ziemi. Wiem, że na zewnątrz można być nawet bardzo wesołą osobą, odnoszącą sukcesy, jak na przykład Robin Williams…
KASIA: …albo jak wtedy Ty. Nie znałam Cię wtedy, ale pamiętam ogromne billboardy z dziewczyną z warkoczykami w eleganckiej sukience, zawsze czarująca, z wdziękiem uśmiechnięta.
MARTA: A tu nagle coś na mnie spadło i przygniotło tak, że w głowie zaświtała mi myśl, żeby wybrać śmierć. To nie było tak, że narastała we mnie taka chęć. Nigdy wcześniej o tym nie myślałam. Ostatnią rzeczą jakiej bym chciała, to nie żyć, a jednak coś takiego mi się przydarzyło i zupełnie zmieniło sposób patrzenia na wszystko.
KASIA: Jak wygląda Twoje życie z Bogiem dziś?
MARTA: „Módl się jakby wszystko zależało od Boga, a działaj tak jakby zależało od Ciebie”. Tak próbuję robić. Ale wiem już, że moja siła nie jest we mnie. Ona płynie z tego, że jestem częścią Boga. Przede wszystkim staram się żyć uczciwie. W chwilach wyborów odnoszę się do Jego słów. Myślę o Nim. Czasem te wybory są naprawdę trudne. Nie jest łatwo nadstawiać drugi policzek, wybaczać, mieć serce i cierpliwość do ludzi, którzy działają nam na nerwy. Poza tym szukam z Nim kontaktu w muzyce. Nagrałam nową płytę pt. „Marta Kosakowska”. Chociaż nie pada tam słowo: Jezus, to są to głównie modlitwy, pytania i uwielbienie. Tak, to ja szukam kontaktu z Nim. Bo On przecież zawsze chce mieć kontakt ze mną, a ja się odsuwam i ciągle zapominam, że mam Go tuż za moimi plecami i mając takiego kompana nie mam się przecież czego bać.
KASIA: W piosence z najnowszej płyty pt. „Tabletki” śpiewasz: „Kocham i nie muszę się tego bać”. Czego się bałaś wcześniej?
MARTA: Nagości i prawdy. Prawdziwa miłość to pokazanie swoich słabych stron. To takie rozebranie się przed kimś do naga. A kiedy się boisz podejmujesz decyzje dyktowane strachem i one nie mogą być dobre. Ja nie muszę się bać, bo już nie jestem sama, chociaż jeszcze zdarza mi się o tym zapomnieć, bo ciągle jestem egoistką. Ciągle myślę o sobie, przez mój pryzmat, ciągle próbuję sobie poradzić z życiem sama. A przecież On JEST. Jest ze mną i ta nowa płyta jest też nasza wspólna. Włożyłam w nią całe serce i oszczędności. Zaryzykowałam i odsłoniłam się. To już nie jest ta zawsze wesoła dziewczyna w warkoczach. To jestem tylko ja, Marta-metr-sześćdziesiąt-pięć i mam gigantyczną tremę. Nie wiem, jak słuchacze to przyjmą, ale nie jestem sama i ta świadomość wszystko zmienia i topi tremę.
KASIA: Płyta jest w rankingach najlepiej sprzedających się płyt w Empiku, chociaż w sklepach będzie dopiero za kilka dni. To chyba niezły debiut?
MARTA: Z jednej strony tak ale na ostatnim koncercie jeszcze „starej Mariki” z dotychczasowym repertuarem było mniej ludzi, niż zawsze. To jest dla mnie próba. Na tej nowej płycie śpiewam: „Wygrzeb mnie znowu ze śmietnika dna, kiedy na nogach już nie mogę stać. Rozbierz, umyj, nakarm. Tyle szłam”. To do Niego wołanie jest przecież. Marika była zawsze silna, wesoła a teraz wyje do Boga, czasem ledwo żywa. Jak można mnie taką podziwiać? Ale ja czułam, że mu-szę to zrobić. Część mnie boi się, że stracę mój bezpieczny wizerunek „superbabki” i „kolorowego ptaka”, ale druga część mówi – „odważ się, bo jak tego nie zrobisz, to będzie jak kulka chleba, która stoi w gardle”. Moja przyjaciółka Dora mówi: „Wiesz, co jest w życiu najważniejsze? Najważniejsze w życiu to być sobą. No, chyba, że można być Batmanem, to wtedy trzeba być Batmanem” :).
KASIA: O czym marzy ta nowa Marika, Marta? O sukcesie nowej płyty, kontraktach? O co się modlisz?
MARTA: O zdrowie dla mojej rodziny, o wiarę, o pokorę. Przede wszystkim proszę Go jednak o to, żebym Go nie odstępowała na krok. Płyta jest ważna, ale w porównaniu z tym pragnieniem jest sprawą drugorzędną. Bo jeśli On będzie ze mną, to wszystko będzie dobrze.
KASIA: Dziękuję za rozmowę.
Zdjęcia: Tola Martyna Piotrowska: http://tolala.pl/
Miejsce: „Marsz na kawę”, Marszałkowska 6, Warszawa http://www.marsznakawe.pl/