logo

Cieszę się, że trafiłeś na moją stronę Bóg w wielkim mieście.
Jest to przestrzeń pełna pokoju i światła.

Odetchnij więc głęboko, uspokój zagonione myśli, spójrz w niebo, uśmiechnij się…
Usiądź wygodnie, zaparz sobie ulubioną herbatę i śmiało się rozgość.

BÓG, KTÓRY DAJE SPOKÓJ 0
BÓG, KTÓRY DAJE SPOKÓJ

Z Pauliną Krupińską-Karpiel, modelką, prezenterką i Miss Polonia 2012, a prywatnie żoną Sebastiana oraz mamą Antoniny i Jędrzeja, spotykamy się na warszawskich Zawadach. Wchodzi na spotkanie wysoka, szczupła i piękna. Trudno nie podziwiać jej wyjątkowej urody. Ludzie dookoła rzucają ciekawskie spojrzenia. Żywo gestykuluje, a kiedy się śmieje, słychać ją w całej restauracji. Zachwyca mnie swoją spontanicznością, otwartością i temperamentem. Po pięciu minutach rozmawiamy już jak stare przyjaciółki i łapię się na tym, że z tego wszystkiego sama zapominam o włączonym dyktafonie.

 

KASIA: Paulina, czym dla ciebie jest kobiecość?

PAULINA: Moje pierwsze skojarzenie z kobiecością to intuicja. My, kobiety, mamy ją w genach, przekazywaną przez nasze matki i babki. Bezpośrednio wiąże się z nią nasza druga wyróżniająca cecha: wrażliwość emocjonalna, dzięki której jesteśmy w stanie odczuwać emocje innych ludzi. Potrafimy też więcej dostrzec, jakbyśmy miały w oczach rentgen, który pozwala zobaczyć czyjąś duszę. Dzięki tym umiejętnościom łatwiej nam przeniknąć przez pancerz niektórych ludzi, przedostać się do ich wnętrza. Mężczyźni bardziej zero-jedynkowo podchodzą do wielu tematów. A my, kobiety, widzimy i czujemy więcej.

A jaki był twój dom rodzinny?

Pełen ciepła i miłości. Był skromny. Nie wyjeżdżałam na drogie wakacje, nie miałam cennych przedmiotów, markowych ubrań – ale miałam miłość, która zbudowała mnie na całe życie.

Jaką rolę odegrał w twoim życiu tata? Wyrabiał w tobie poczucie własnej wartości, kierował do ciebie dużo takich budujących słów…?

Mówił: „Kocham cię”, „Jesteś najlepsza”. Tak naprawdę mogłam wcale nie być najlepsza, ale widziałam w jego oczach, że naprawdę jestem najlepsza i najważniejsza dla niego. Wydaje mi się, że w ogóle najważniejszą rolą ojca w życiu jest tak zbudować córkę, żeby nie musiała się przeglądać w oczach innych mężczyzn. Dzięki temu, że mnie jako kobiecie tata dał tak dużo miłości, nigdy nie oczekiwałam od mężczyzny opiekowania się mną. Ja dostałam pełen pakiet miłości i wsparcia w domu. Miłość i aprobata matki jest sprawą naturalną, jasną jak słońce – my nosimy dzieci pod sercem przez dziewięć miesięcy i kochamy je od pierwszej chwili, bo je czujemy. Na miłość ojca, mężczyzny, trochę – wydaje mi się – trzeba zasłużyć.

Zwracasz uwagę na ten aspekt miłości do dzieci swojemu mężowi?

On jest cudownym ojcem dla naszych dzieci, chociaż było mu trudniej, bo sam wychował się bez ojca. Ale pamiętam, że kiedy tylko urodziłam córkę, to i tak powtarzałam: „Sebastian, ty musisz ją zbudować. Musisz jej tę miłość bezwarunkową pokazać”. To samo zresztą powtarzałam, kiedy urodził nam się syn. Mówiłam: „Musisz ich kochać. Musisz im mówić, że ich kochasz, dużo przytulać. To jest najważniejsze. Miłość i bliskość”. Nie musimy dawać dzieciom rzeczy materialnych. Musimy im za to dać miłość i czas. Nic innego nie ma znaczenia. Miłość tak je zbuduje, że będzie im łatwiej iść przez życie i dojść do wszystkiego, co sobie wymarzą. Rodzice nie mają obowiązku dać dziecku mieszkania, auta w prezencie – to nie ma najmniejszego znaczenia. Najcenniejsze, co rodzice mogą dać dziecku, to pewność siebie, poszanowanie wartości i wiara we własne możliwości.

Skoro wywołałaś temat miłości… To jak to było z tobą? Czy to było dla ciebie łatwe – znaleźć tego jedynego? Jesteś taką piękną kobietą, pewnie mogłaś przebierać w kandydatach?

Ja byłam zawsze bardzo stała w uczuciach. Wszystkie moje związki trwały latami i faktycznie nie miałam takiego momentu, żebym była sama. Wchodziłam bardzo łatwo z jednej relacji w drugą. I to był błąd.

Dlaczego tak na to patrzysz?

Wydawało mi się wtedy, że nie mogę, nie umiem być sama. Nie dawałam sobie czasu na refleksję, dotarcie do wnętrza siebie, przemyślenie własnych potrzeb, tylko po zakończeniu jednego związku pakowałam się od razu w następny. W ten sposób nawiązywałam kolejne relacje. Kiedy patrzę na to dzisiaj, z perspektywy moich trzydziestu paru lat i wielu doświadczeń, wiem, że robiłam najgłupszą rzecz na świecie. Potrzebowałam trochę pobyć sama ze sobą, ale nigdy nie miałam na to czasu. Powielałam te same błędy, te same schematy. I później byłam zaskoczona, że mi nie wychodzi. A moje związki rozpadały się w głównej mierze dlatego, że chyba do końca nie wiedziałam, czego sama tak naprawdę chcę, bo nie dawałam sobie czasu, żeby to przemyśleć. Ale żeby to zrozumieć, potrzeba dojrzałości.

Spotkały cię takie trudne rzeczy w tych relacjach? Na przykład…

Zdrady? Tak.

Ciebie zdrady spotkały? Kto by zdradzał taką kobietę?

A jednak. Po tych zdradach się podnosisz i chcesz na siłę zmienić tego człowieka, którego kochasz. A to nie o to chodzi. Bo przecież miłość polega na tym, że w ogóle nie dopuszcza się w związku trzeciej osoby. Gdzie tu zaufanie, szacunek do siebie. A kobiety po zdradzie często tak po prostu dalej dają się poniżać. Błagają, wręcz żebrzą o miłość. Robią wszystko dla swoich mężczyzn: pastują podłogę, gotują obiadki, prasują koszule. A oni? Niestety i ja to przerabiałam. Widocznie taka lekcja była mi potrzebna, żeby zmądrzeć, docenić swoją godność.

Czemu kobiety tak robią? Skoro jesteśmy niezależne, mądre?

Właśnie. Czemu musimy zostać – mówiąc kolokwialnie – tak przeczołgane, żeby wreszcie zrozumieć, co się naprawdę liczy w związku? Że to nie musi być miłość jak z kinowego ekranu – fajerwerki, namiętność, motyle w brzuchu, adrenalina. Dziś wiem, że miłość to szacunek, prawda, bliskość, poczucie bezpieczeństwa. Prawdziwe, dobre życie to nie są imprezki, nieustające wakacje w tropikach, prezenty i huśtawka emocji: rozstania, powroty, płacz, radość. Jak teraz popatrzę wstecz, to mówię sobie: „Boże, jaka ja głupia byłam!”.

Mimo że miałam taką życiową pewność siebie, najwyraźniej brakowało mi jej w związkach. Za długo kurczowo trzymałam się relacji, które powinnam zakończyć. Może to jest lekcja, którą każdy musi przejść. Ale uważam, że ona była fajna. Potrafię patrzeć na swoją przeszłość z dużym dystansem, a nawet z uśmiechem. Nie mam żalu w sercu. Ja nie chowam urazy do żadnego faceta ani do żadnej osoby, która mnie w jakiś sposób skrzywdziła w życiu. Umiem wybaczać.

Wszystkim wybaczyłaś?

Tak. Absolutnie wybaczyłam wszystkim. Przyszło mi to z łatwością, bo oni byli dla mnie świetnym prologiem przed tym właściwym rajdem, którym jest małżeństwo. Związek małżeński to jest taki konkretny rajd, wyścig, a poprzedzające go relacje są jak prolog, czyli zapoznanie się z trasą. Takie poturbowanie, żeby potem jechać pięknym lasem prosto do góry.

Dobre podejście! I jak ta jazda małżeńska wygląda?

Jak to w życiu. Warto pamiętać, że nigdy nie będzie idealnie. Nawet w małżeństwie, najbardziej dojrzałym związku mojego życia, z facetem, z którym zdecydowałam się na ślub i dzieci, dając mu tym samym dowód największego oddania i zaufania, zdarzają się gorsze momenty. Ale oboje wiemy, że każdy ma swoje wady. To nie jest tak, że małżeństwo to związek idealny, pozbawiony burz. Zasadnicza różnica polega na tym, że moje poprzednie związki były zbudowane na piasku, a ten jest na skale.

Czym jest ta skała?

Skałą jest dla mnie związek sakramentalny, do którego musieliśmy dojść krętymi drogami. Byliśmy poturbowani śmiercią bliskich, dlatego też odwlekaliśmy tę decyzję w czasie. Zmarł tata Sebastiana, co zmusiło nas do opóźnienia terminu ślubu, bo trwała żałoba. Taką mamy tradycję i postanowiliśmy ją uszanować. Jesteśmy obydwoje osobami wierzącymi, więc chcieliśmy związku sakramentalnego, który jest błogosławieństwem.

A czujesz to jakoś faktycznie, namacalnie, konkretnie?

Tak, bardzo mocno to odczuwam i w przeróżnych sytuacjach. Kiedyś na YouTubie oglądałam rekolekcje ojca Szustaka, który powiedział, że jechał sobie autem i słuchał nauk papieża Benedykta, który powiedział takie słowa: „Można spróbować zbudować dom na skale i dom na piasku, ale nie jest powiedziane, że nie będzie burzy”. To jasne, że będzie burza. To nie jest tak, że przyjęcie sakramentu małżeństwa gwarantuje wieczny spokój i szczęście. Będą waliły pioruny, będzie chłostała ulewa, ale wasz dom się nie rozsypie, bo ma jakąś wartość i silne oparcie. Macie Opatrzność Bożą nad sobą. Ktoś nad wami czuwa. To nie jest tak, że Bóg się odwraca od osób w związkach niesakramentalnych. Ale tu masz błogosławieństwo konkretne. Przyjmujesz je w łasce uświęcającej. Przyjmujesz sakrament. A burza przyjdzie, bo takie jest życie.

I co? Faktycznie tak jest?

Mamy jako małżeństwo jeszcze krótki staż, ale o tej Bożej opiece przekonujemy się każdego dnia. Zdarzają nam się takie awantury, jakich w historii naszego związku wcześniej nie było. Bo jak sobie bimbasz i cały czas żyjesz na bakier z zasadami, to jest cudownie. Ale jak nagle idziesz za Panem Bogiem i chcesz być świadectwem dla innych ludzi, tworzysz super Bożą rodzinę, to się tam kotłuje i się Zły wkurza. Ja to widzę.

Czyli masz wrażliwość duchową?

Wrażliwość duchową, intuicję duchową. Wiesz, ja każdego dnia to dostrzegam. Ale szczerze mówiąc, od ponad dwóch lat mam tego świadomość.

Właśnie chciałam cię o to zapytać. Kiedy to się stało dla ciebie ważne?

Zadziałała Opatrzność Boża, to na pewno nie był przypadek. Był listopad, spadł już pierwszy śnieg. Spotkałyśmy się we trzy z moją najlepszą przyjaciółką i z koleżanką. Jedna z nich zaproponowała, żeby wybrać się na mszę z modlitwą o uzdrowienie, która miała być odprawiona tego dnia. Nie byłam do tego pomysłu przekonana, ale poszłam. I taka miłość Boża się wylała na mnie, że przez cztery godziny płakałam. To było niesamowicie oczyszczające. Zaczęłam wszystkich ludzi wokół siebie kochać. To było na Dereniowej w Warszawie. Ten dzień zmienił moje życie. Weszłam w konkretną relację z Panem Bogiem. To był ten dzień.

Niesamowite doświadczenie: konkretne, namacalne doświadczenie miłości.

Tak, to było takie właśnie doświadczenie. Poczułam nieskończoną Bożą miłość w sercu, przez miesiąc byłam nią pijana. Do tego stopnia, że nie umiałam nawet złego słowa o nikim powiedzieć, a jak wiadomo, krytyczne ocenianie innych z reguły przychodzi nam bardzo łatwo. Jak czytałam jakieś absurdalne, krzywdzące słowa na swój temat na plotkarskich portalach, to tylko wzdychałam: „Boże, ale biedna jest ta osoba, która takie kłamstwa napisała. Jaka ona jest biedna!”.

Jak ta msza zmieniła twoje życie?

Wróciłam po pięciu godzinach z kościoła, bo tyle to wszystko trwało. Tego się nie da opisać słowami. Nawet nie jestem w stanie ci opowie- dzieć, co ja tam przeżyłam. Potem wiele osób przyprowadziłam na taką mszę i dla nich to też było niezwykłe doświadczenie. Mój mąż również poszedł. Ta wyjątkowa msza stała się dla mnie punktem zwrotnym. Poczułam tak wielką miłość, że już wszystko zaczęło iść w bardzo dobrym kierunku. Mogło być tak, że znowu zwlekalibyśmy kolejny rok i znowu ktoś by umierał w rodzinie, znowu dotknęłyby nas jakieś tragedie. Albo znowu by przyszło lato, koncerty, jakaś praca, wyjazd – ciągle byśmy to odkładali. A dla nas dodatkowym utrudnieniem było to, że chcieliśmy się pobrać w sekrecie. Wszystko dograć, zaprosić rodzinę, przyjaciół w taki sposób, żeby nikt postronny się nie dowiedział, to jest karkołomne przedsięwzięcie.

Dlaczego tak wam zależało na zachowaniu prywatności?

Bo to jest tak intymny moment, tak ważny. Taki bardzo nasz. My już się przekonaliśmy, że niczego w życiu nie można być pewnym, dlatego chcieliśmy wybudować nasz dom na skale, na wierze i Bogu. Dzięki temu mamy większą siłę, żeby wierzyć i kochać się pięknie i mądrze. Chciałabym, żeby nasza miłość się umacniała i żebyśmy byli wzorem dla naszych dzieci. Żeby wchodziły w relacje, które przetrwają przez całe życie, żeby jak najmniej były poturbowane przez związki. Wiele osób, czytając ten wywiad, może powiedzieć: „O, ta Krupińska i Karpiel, teraz tacy katolicy, a wcześniej żyli, jak żyli”, „Z dwójką dzieci wzięła ślub, i to w białej sukni – fakt, że góralskiej – ale jednak w bieli do ołtarza poszła”. Mam jedną odpowiedź: ale przecież każdy z nas grzeszy.

Oczywiście. Nie ma ludzi idealnych.

Wiesz, ja nie mogłam przez ileś lat przyjmować Komunii Świętej. To też dla mnie było dosyć trudne, tylko że ja nie miałam jeszcze wtedy świadomości, co ona znaczy. Dopiero kiedy poczułam tę Bożą miłość, Bożą obecność w moim życiu, to zrozumiałam. Czasami się dziwię: czemu wszyscy się tak czepiają tej wiary katolickiej? Przecież w dziesięciu przykazaniach, które są jej podstawą, jest jedna wielka miłość. Nie zabijaj, nie kradnij, nie cudzołóż – to jest nawoływanie do bycia prawym, dobrym człowiekiem.

Miłosierdzie to dla mnie istota naszej wiary. Wszyscy jesteśmy grzeszni. Gdybyśmy tylko przestali się nawzajem tak oceniać i wytykać palcami, a zaczęli tolerować i być wyrozumiali dla siebie nawzajem…

Tak się w tym ocenianiu zatracamy, że gdzieś nam umyka, że ta nasza wiara, chrześcijaństwo, jest religią miłości.

I zaczynania od początku codziennie.

Każdego dnia od początku! Ile razy upadniesz, możesz wstać i zacząć wszystko od nowa. I nie ma takiego momentu w twoim życiu, który nie mógłby się dla ciebie stać punktem zwrotnym. Kiedy na mnie spłynęła ta Boża miłość, zaczęłam zupełnie inaczej podchodzić do każdego człowieka. Przestałam oceniać, chociaż mnie nadal oceniano. Zobacz, jesteśmy obie osobami publicznymi. Nas tak łatwo oceniają, więc i my mogłybyśmy się czuć uprawnione do wydawania sądów o drugim człowieku. A przecież nigdy nie wiemy, jaką ten człowiek ma historię, jakie dźwiga wspomnienia, jakie miał dzieciństwo i jakie tworzył relacje. Dla mnie wiara katolicka jest po prostu religią miłości. Nie umiem tego inaczej nazwać. Kochasz bliźniego, przebaczasz, nie zazdrościsz – jak to w ogóle można skrytykować? Jeżeli ktoś krytykuje miłość, najczystsze intencje, to znaczy, że on tej miłości w sobie nie ma.

A czy nie jest tak, że osoby wierzące są dziś podwójnie surowo oceniane?

Zdecydowanie. Wydaje mi się, że w obecnych czasach przyznać się, że wierzysz w Boga, to jest największy heroizm. Nie uważasz, że tak jest?  Wyznaję zasadę, że nie możemy się w życiu wstydzić swojego pochodzenia, wiary i nazwiska.

 

Masz jakiegoś szczególnego świętego, który jest ci bliski?

Tak, mam. To Święta Rita, patronka od spraw beznadziejnych. Mam też relikwię Świętego Charbela. Noszę ją przy sobie, mam ją w portfelu. Wprawdzie nie wierzę w amulety, wróżby, horoskopy, inne bajery, ale jak ktoś jest świętym… Żeby dostąpić tego tytułu, musiał sobie konkretnie zapracować. Mieć przy sobie relikwię to jak nosić namiastkę kogoś świętego przy sobie, przy swoim sercu…

A co zmienia ta miłość Boża teraz?

Ta miłość daje mi wewnętrzny spokój. Dzięki niej wiem, że cokolwiek się wydarzy, to i tak się wszystko poukłada. A wcześniej? Dramat! Mamo! Ratunku! I do przyjaciółek po radę. Ja się naprawdę z tamtej Pauliny teraz śmieję. Mam ochotę ją przytulić i powiedzieć jej: „Byłaś taka głupiutka!”. Ale każdy musi mieć okres tej głupoty, takiego rzucania się na bezsensowną miłość, trzymania się kurczowo jakiegoś mężczyzny. „Popatrz! Kochaj mnie! Ja tu jestem! Piorę ci, gotuję ci! Ty mnie kochaj, ja się tu wyfryzowałam dla ciebie!”. Już tego nie robię. Teraz robię to wszystko dla siebie. Zaczynam od siebie.

 

Fot. Tola Piotrowska tolala.pl

Całość rozmowy w książce „Kobieta w wielkim mieście”.

 

Komentarze do wpisu (0)

Chmura tagów
do góry
Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl