Z Magdaleną Lamparską, aktorką, a prywatnie żoną Bartka i mamą dwuletniego Tymoteusza, umówiłam się w jej ulubionej kawiarni Relaks na warszawskim Mokotowie. Na to spotkanie biegnę z taką radością, jakbyśmy się znały od dawna. Czuję podskórnie, że jest mi bliska. Zawsze urzekała mnie jej naturalność i ciepło, które od niej biło. Wpadam trochę spóźniona, a Magda wita mnie serdecznym uśmiechem i przytuleniem. Jest w tym uśmiechu coś niezwykle dziewczęcego. Kawka już na mnie czeka.
KASIA: Zawsze byłaś dla mnie taką szczególnie kobiecą kobietą: piękną, pełną ciepła i światła. Dlatego chciałam cię zapytać o kobiety ważne w twoim życiu, te, które wpłynęły na to, jaka dziś jesteś.
MAGDA: W moim życiu jest kilka ważnych kobiet i są to silne kobiety. Należy do nich na pewno moja babcia, potem moja mama i siostra. Babcia Stanisława urodziła się w bardzo trudnych czasach w okresie wojny. Była wybitnie uzdolniona artystycznie, ale nie mogła się realizować, bo już jako siedemnastolatka musiała się ukrywać. Jej rodzice zostali pojmani i osadzeni w więzieniu, a ona znalazła azyl u dobrych ludzi. Oczywiście potem stworzyła dom dla mojej mamy i jej rodzeństwa, ale to były zupełnie inne czasy. Czasy, gdy nie mogłaś tak jak dziś myśleć o sobie, o tym, żeby się rozwijać. Uwielbiam we współczesności właśnie to, że kobieta może dbać o swoje talenty, pasje, potrzeby. Dawniej to było trudniejsze, dlatego że większość kobiet dbała przede wszystkim o dom i dzieci, rezygnując przy tym z siebie. W dodatku była tak zmęczona pracą w domu, że ostatnią rzeczą było myślenie o tym, na co „miałaby jeszcze ochotę”. Wtedy było to raczej pytanie retoryczne.
Babcia odegrała kluczową rolę w moim życiu i wpłynęła na to, kim jestem dzisiaj. Nie zapomnę, gdy jako mała dziewczynka przejawiałam dużo talentów artystycznych i z ogromnym przejęciem recytowałam wiersze przed babcią i dziadkiem. To byli moi pierwsi widzowie. Robiłam im takie mikroprezentacje. Wiedziałam, że moje talenty były przez babcię naprawdę doceniane. Czułam jej wsparcie. Babcia mieszkała z dziadkiem na wsi, niedaleko Słupska. Jako dziecko spędzałam u nich wszystkie swoje wakacje. Dziadkowie hodowali pszczoły, mieli ule. Była nawet taka rodzinna tradycja, że wszyscy się zbieraliśmy w wakacje i wspólnie wybieraliśmy miód. Już jako mała dziewczynka siedziałam w budce, odsklepiałam wosk, wkładałam ramki do specjalnej maszyny i nią kręciłam… Świeży miód był w domu zawsze. Przez te proste czynności, a także bliskie rodzinne relacje dziadkowie pokazywali mi, że w życiu najważniejszy jest czas z drugim człowiekiem.
Miałaś szczęśliwe dzieciństwo?
Kiedy jako dorosła kobieta myślę o moim dzieciństwie, to przypominam sobie świeży chleb, który rano piekła babcia. I miód, który wyciskaliśmy z plastrów. Dziadek nauczył mnie jeść świeże ogórki polane miodem. Spróbuj!
Z dzieciństwem kojarzy mi się również obecność w naturze. Sianie roślin, potem patrzenie, jak kiełkują i się rozwijają, zbieranie owoców, robienie przetworów – to wszystko działo się za sprawą moich dziadków. Niestety dziadka już z nami nie ma. Babcia ma dziewięćdziesiąt cztery lata i łączy mnie z nią niezwykła relacja. Jest najczulszą osobą, jaką znam. To właś- nie babcia dała mi takie wspomnienia z dzieciństwa, które zapisałam głęboko w sercu − one stworzyły mnie jako kobietę, ukształtowały mój świat. Nie ukrywam, że chcę widzieć świat jako dobry. I wydaje mi się, że do takiego postrzegania świata kluczowe jest właśnie dzieciństwo, jakie nam dają rodzice i dziadkowie.
A druga ważna kobieta?
Drugą oczywiście jest moja mama, która pełniła w moim wychowaniu bardzo ważną funkcję. Mama była siłą, dlatego że przez całe moje dzieciństwo mój tato chorował. Mama musiała radzić sobie z większością problemów sama i nie załamać się. Podziwiam ją – już z perspektywy dorosłej kobiety – za to, ile była w stanie unieść. Jest dla mnie przykładem, jak być silną. Zawsze kiedy wydaje mi się, że nie dam rady, myślę o mojej mamie. Mówię do siebie: „No nie. Jak ja mogłabym nie dać rady?!”. Rodzi się wtedy we mnie taka niezgoda na poddanie się. A mama jest prekursorką tej postawy. Jej to zawdzięczam.
[…]
Na czym to powołanie polegało? Dlaczego akurat aktorstwo? Co było w tym takiego pociągającego dla ciebie?
Myślę, że w życiu trzeba sobie znaleźć taką pracę, która nie będzie tak naprawdę twoją pracą, tylko twoją pasją.
Co ci jeszcze pomogło w tej drodze artystycznej?
Na pewno na to, kim dziś jestem, wpłynęła przygoda z chórem z dzieciństwa. Pochodzę ze Słupska. Dołączyłam do słupskiego chóru, kiedy miałam sześć lat. Chór nauczył mnie przede wszystkim współpracy z ludźmi. Z kolei muzyka uwrażliwiła mnie i nauczyła empatii, otwartości na piękno, czucia więcej. W chórze cenne było też to, że stanowiliśmy grupę, zespół. Po prostu. Uważam, że człowiek sam jest nieszczęśliwy. Tak więc od początku mojego dzieciństwa musiałam współpracować z ludźmi, ćwiczyłam umiejętność bycia pośród nich, dogadywania się z nimi, a sztuka – w tym przypadku śpiew – była naszym wspólnym celem. Nauczyłam się dzięki temu, że kiedy działa się razem,nie ma rzeczy niemożliwych. Mieliśmy taką zasadę w chórze, że starsze osoby opiekowały się młodszymi, a to budowało dodatkowe więzi. Podróżowaliśmy po całym świecie. Śpiewaliśmy w różnych miejscach, braliśmy udział w konkursach. To wymagało konsekwencji, rzetelności, oddania i ciężkiej pracy. Inne dzieci wyjeżdżały na kolonie, a my jeździliśmy na warsztaty. Dla mnie były to bardzo ważne wyjazdy. Pamiętam szczególnie jeden z nich. Wyjazd do Watykanu. Śpiewaliśmy dla Jana Pawła II, a potem mieliśmy u niego prywatną audiencję. Te chwile pozostają w sercu na zawsze. Są we mnie do tej pory.
Miałaś szczęście, że mogłaś go spotkać. Jak wspominasz to spotkanie?
Pamiętam, że staliśmy na placu Świętego Piotra i jak zobaczyliśmy w oddali Jana Pawła II, który jechał w naszym kierunku w papamobile, takiego malutkiego, to zamiast śpiewać, wszyscy zaczęliśmy na trzy cztery płakać. Nie mogliśmy opanować wzruszenia. To były tak silne emocje, że wątpię, czy zaśpiewaliśmy czysto.
Ale za to z sercem.
Doświadczyłam tego, że stoję koło świętej osoby. Po prostu świętość! Odebrało mi mowę, serce biło jak oszalałe i ciągle płynęły łzy wzruszenia.
Czym jest dla ciebie aktorstwo?
Chciałabym, żeby aktorstwo było dla mnie właśnie taką misją. Swoistym spotykaniem dusz. Poruszeniem takich rejestrów w drugim człowieku, żeby mógł coś wyjątkowego przeżyć, coś przemyśleć. Tak żeby jego życie zmieniło się na lepsze, bo takie były moje spotkania ze sztuką. I czy to był chór, czy kółko teatralne, do którego należałam, czy też początki pracy w teatrze w Słupsku, a później Teatrze Narodowym, to zawsze występowanie miało dla mnie taki wymiar. Żeby nawet po opadnięciu kurtyny w duszy drugiego człowieka zostało coś cennego, wyjątkowego.
Masz inne talenty?
Mam pasję do pieczenia, którą zaszczepił mi mój tata. Pieczenie to dla mnie forma obdarowywania najbliższych i sprawiania im przyjemności. Inicjuje też tak ważne chwile spotkań, kiedy możemy usiąść przy kawie, porozmawiać, zjeść coś dobrego i po prostu spędzić ze sobą czas.
A dzielisz się przepisami?
Sama je opracowuję i zachowuję. Może kiedyś otworzę jakąś małą artystyczną cukiernię? Moja przyjaciółka się śmieje: „Granica przyjaźni między mną a Magdą Lamparską to jest jej przepis na sernik”. Nerkę jej oddam, ale przepisu na sernik nie. Pieczenie jest moją pasją, dlatego że lubię dawać ludziom
Jak to się stało, że w twoim życiu pojawił się mąż?
Spotkałam mojego męża Bartka w Częstochowie. Zostałam zaproszona na festiwal filmowy, który on parę lat wcześniej wymyślił i organizował. A ja chciałam już wtedy poznać kogoś na całe życie. Czułam, że jestem na to gotowa. Chciałam, żeby to była osoba wierząca. Wiedziałam, że jeżeli razem wierzy się w Boga, to stanowi to fundament. To znaczy, jeżeli jest Duch Święty w związku, to dla mnie jest On dodatkowym umocnieniem. Bo kiedy robi się beznadziejnie, możesz się czegoś złapać. Ta duchowa przysięga jest dla mnie ważna.
Co było dalej?
Była jeszcze jedna rzecz. Wiedziałam, że przy poznawaniu drugiego człowieka muszę się na niego otworzyć. Wiesz, co mi uzmysłowiła moja historia? Że wbrew stereotypom to kobieta wybiera mężczyznę. To kobieta może wykazać inicjatywę. Pamiętam, jak myślałam, że kiedy spotka się tę właściwą osobę, to ma się takie przeczucie, że to jest ten człowiek. Jak zobaczyłam Bartka, to pomyślałam sobie: „Ach! To będzie mój mąż!”. Przysięgam – tak poczułam.
Przystojny mężczyzna. Ślub w Watykanie. Brzmi wręcz jak historia filmowa.
Tak, ślub w Watykanie, który sobie wymarzyliśmy. Takie rzeczy dzieją się w bajkach – można powiedzieć. Ale moim zdaniem, jak spotkasz właściwego człowieka, to ta bajka sama się napisze, sama wyreżyseruje.
Te twoje różowe okulary trochę działają jednak?
Mój mąż też pozytywnie patrzy na świat – tak się dobraliśmy. Teraz często rozmawiam z moimi przyjaciółkami, które są singielkami, a bardzo chcą kogoś spotkać… Ja też byłam, Kasiu, w takim miejscu.
I co radzisz tym przyjaciółkom?
Modliłam się za Bartka, zanim go poznałam, bo wiedziałam, że on gdzieś jest. Tylko żeby udało mi się go spotkać. A to nie jest łatwe w XXI wieku.
Mieliście tarcia, trudności wynikające z różnicy charakterów?
Związek to praca, to pragnienie dobra dla tej drugiej osoby, to komunikacja. Trzeba nauczyć się rozmawiać o wszystkim.
A czy ślub coś zmienił?
Ślub zmienił nasz związek w coś, co jest niepodważalne. Po prostu. W dzisiejszym świecie małżeństwo jest czasami niewygodne. Ale ja się nie boję niewygód. Będę pracowała nad niewygodą i zrobię tak, żeby było wygodnie. Dla mnie jest to coś szczególnie ważnego, że to nie jest „ktoś”, tylko „mój mąż”… W ogóle uwielbiam sformułowanie „mąż”, dlatego że wprowadza taką dostojność i przynależność.
To co oznacza partnerstwo dla ciebie?
Partnerstwo to dla mnie uważność na drugą osobę. To szanowanie się nawzajem, szanowanie swoich potrzeb i wsparcie.
Podzielasz jego pasje?
Bartek jest dziennikarzem i podróżnikiem. Ma wykształcenie socjologiczno-pedagogiczne. Przez wiele lat współpracował z bardzo trudną młodzieżą. Jest – powiedziałabym – humanistą, umie zrobić wszystko. Kocham z nim podróżować, jest prawdziwym przewodnikiem, każdą rzecz potrafi zaplanować w szczegółach.
Pamiętam nasze początki. Kiedyś o siódmej rano wyciągnął mnie na wycieczkę w góry. Byłam ogromnie zmęczona po pracy. Poza tym to było takie pierwsze randkowanie, dopiero się poznawaliśmy. Wiadomo, że chce się wtedy wypaść szczególnie dobrze. Ale powiedziałam: dobra, idę. Potem, jak z nim szłam, miałam inną myśl: po co ja tu jestem? Nie dość, że zimno, śnieg, trzeba iść pod tę górę dziesięć godzin, i jeszcze zejść! Mimo tego nie żałuję tej wyprawy. Jakie tam były widoki! Uważam, że stałam się w pełni kobietą, kiedy poznałam mojego męża. Kiedy poznałam tego właściwego mężczyznę. Dlatego myślę, że kiedy kobieta jest w dobrym związku, to dobrze wygląda, jest uśmiechnięta, bo czuje się kochana. Kiedy spotykam koleżanki, które są w jakichś toksycznych relacjach, od razu to po nich widać. Sama też kiedyś w takich byłam.
Jak twoim zdaniem można się wydostać z takiej toksycznej relacji i znaleźć miłość życia?
Wiedziałam, że to, w czym tkwiłam, nie było dobre, i w którymś momencie powiedziałam: dość, szkoda życia, szkoda każdego nowego dnia. Po pierwsze, poszłam na terapię i przepracowałam wiele spraw z przeszłości. Zrozumiałam, dlaczego weszłam w taki, a nie inny związek. Przeszłość trzeba w sobie po prostu poukładać. Druga rzecz – uzmysłowiłam sobie, że to nie jest tak, że my musimy na każde próby zainteresowania nami odpowiadać „tak”. Że to my wybieramy. Musimy mieć ten wybór. Przez to, że żyjemy w czasach chronicznego braku miłości, i bardzo cierpimy z powodu tego braku, często rzucamy się w relacje na oślep, żeby zaznać choć odrobinę uwagi, zainteresowania, ciepła i miłości. A potem okazuje się, że nie jest to studnia, z której można czerpać, z której można pić, fundament, na którym można się oprzeć. Myślę, że wiele kobiet popełnia właśnie taki błąd. Ze mną włącznie. Każdy z nas popełnia błędy, ale uważam, że trzeba z tych błędów wyciągać wnioski. Jeżeli wchodzimy cały czas w pewien typ związku, typ relacji, to jak możemy oczekiwać innych efektów?
Zwracasz koleżankom na to uwagę czy się w ogóle nie wtrącasz?
W zależności od tego, jaka jest między nami relacja, ale na swój sposób staram się zawsze pomóc. Przytaczam moją historię. Załamywanie się i płakanie w domu, że jest się samotnym, nie da żadnych rezultatów. Moim przyjaciółkom i koleżankom radzę otwartość. Po prostu. Bo to też nie jest tak, że ktoś wejdzie ci do domu, do twojego mieszkania, wyrwie cię z łóżka i powie: „Bądź ze mną! Uratuję cię!”. Teraz są takie czasy, że przez komedie romantyczne, przez różne historie opisane w Zmierzchu czy 50 twarzach Greya mamy poczucie, że mężczyzna nas uratuje. A my musimy zdać sobie sprawę z tego, że nikt nas nie uratuje. My same możemy siebie uratować. Tyle. Nie ma książąt z bajki. Książę jest kulawy albo stoi w korku. Nikt nie przyjedzie i cię nie uratuje. Nie spuścisz włosów jak Roszponka z balkonu, bo włosy są za krótkie albo doczepiane i wypadną. Takie są czasy. Mam poczucie, że tego też nas nikt nie uczył. Nie rozmawiał z nami o relacjach, o partnerstwie, o nieprzekraczaniu granic w związku, o uszanowaniu, o kompromisach, o otwartości. Dzisiaj kobiety są tak bardzo silne, że często mężczyźni zadają sobie pytanie: „Ale co ja jej mogę zaoferować? Co ja jej mogę dać? Przecież ona wszystko ma”.
Były nerwy przed ślubem? W końcu to deklaracja na całe życie…
Były nerwy wynikające z przygotowania ślubu na odległość. Ale chcieliśmy, żeby był to dzień, który zapamiętamy na zawsze. Oboje jesteśmy ludźmi, którzy lubią sobie tworzyć wyjątkowe historie w życiu. Lubimy oglądać widoki, które zapierają dech. I chcieliśmy, żeby ten dzień był niezapomniany. Żebyśmy mogli do niego wracać przez całe nasze życie. Nie chcieliśmy tego dnia zadowalać innych. Najważniejsza w tej uroczystości była dla nas przysięga duchowa, małżeńska. To, że dwoje ludzi się spotyka, ślubuje sobie miłość do końca życia i prosi, żeby w tej relacji był obecny Duch Święty.
A doświadczasz tego też w jakichś konkretnych sytuacjach?
O! Doświadczam tego cały czas. Nie wiem, jak to opisać, bo to są takie rzeczy nie do opisania. Nie do uchwycenia. Bardzo dojrzewa nasza relacja partnerska. Wierzę w to, że jak będziemy z Bartkiem patrzeć w jednym kierunku, to będziemy coraz bliżej siebie. Szczęście wywołują bardzo proste zdarzenia, takie jak chociażby radość matki, kiedy patrzy na swojego męża i na swojego syna, gdy razem poznają świat.
Widzę, że wiara jest dla ciebie bardzo ważna, ale nie mówisz o tym często.
Występuje u mnie jakaś nieśmiałość spowodowana tym, że wiarę wykorzystuje się dziś do wielu rzeczy. Jest wykorzystywana w celach, w których nie powinna być.
Czyli ludzie szufladkują…
Tak. Często ktoś zadawał mi pytanie po ślubie kościelnym: naprawdę tak bardzo wierzysz? A przecież nie można „tak bardzo” wierzyć. Albo wierzysz, albo nie wierzysz.
Dziwią się ludzie, niektórzy znajomi?
Dziwią się. Pewnych rzeczy nie można wytłumaczyć. Myślę, że albo masz łaskę wiary, albo nie. Tego nie można się nauczyć, tego nie można wystudiować, można ją otrzymać. Jestem też nieśmiała w mówieniu o wierze, bo popełniam błędy. Bo upadam, wątpię. Dlatego sama nie oceniam. Nie czuję się tego godna. Myślę sobie też, że przecież zosta- łam wychowana w tej wierze. Wiara pokazała mi w życiu piękne rzeczy. Spotkałam wspaniałych księży, wspaniałe siostry.
Dziś nie ma przyzwolenia na błędy. Bardziej popularne jest krytykanctwo, więcej jest oceniania niż łagodności, akceptacji i tolerancji. Jedni atakują Kościół, drudzy atakują niewierzących. Nie rozumiem tego, bo dla mnie najważniejszy jest człowiek. I indywidualne podejście do człowieka. Mogę powiedzieć, że teraz, jak patrzę na moje życie, to myślę sobie, że te wartości, które obecnie mam, i to, czego doświadczyłam – na przykład te piękne historie związane ze ślubem – nawet jak czasami chciałabym zbłądzić, pozwalają mi nie upaść i zaufać dobru. Temu dobru, które mi się przydarzyło. Zawsze czułam, że Bóg mnie trzyma.
A zazdrość, rywalizacja innych kobiet? Jesteś piękna, odnosisz sukcesy, masz wspaniałą rodzinę. Taki aspekt kobiecości też znasz?
Znam. I jest to bardzo przykre. Ale myślę sobie, że… wszystko się dzieje po coś. Nie chcę oceniać tych ludzi, chcę się nauczyć, żeby ich nie oceniać. Bo dla mnie kobiecość wiąże się również z pewnym konkretem. Niestety nasze pokolenie było uczone takiego podejścia: „Bądź miła, nie wychylaj się, siedź cicho, nie mów”. A przecież jak jesteś konsekwentna, asertywna, to wcale nie znaczy, że jesteś zła.
A jak się nauczyć tej asertywności?
Zacznę może od tego, że przed ślubem ojciec Lech Dorobczyński powiedział mi bardzo ważną rzecz i dlatego może przesadnie się nie stresowałam. Powiedział: „Jego córka wychodzi za mąż! Jego córka! Ty sobie wyobrażasz, jakie dzisiaj święto jest w niebie?”. A mi poleciały łzy. Nie mogłam tego unieść.
„Jego”, to znaczy córka Boga?
Tak. I patrz, jaki zupełnie inny jest start, od kiedy to jest w tobie. Jesteś córką Boga, jesteś wyjątkowa. Zapominamy o tym. Warto o tym pomyśleć, uzmysłowić sobie tę prawdę, że jest się wyjątkowym właśnie przez to bycie córką czy synem Boga. Ja często czerpię z tego siłę.
Zdjęcia: Tola Piotrowska tolala.pl
Miejsce: Relaks kawiarnia, Puławska 48
Wywiad pochodzi z książki "Kobieta w wielkim mieście”.